Paratext 1969

Preface to "Ukraina 1956-1968"

Ukraine 1956-1968
Information
Source Type
Paratext
Publications
Ukraine 1956-1968 Preface
Date
1969
Place
Paris
Language
Polish
Text

SŁOWO WSTĘPNE

 

My, Ukraińcy, w wyniku określonych dziejowych okoliczności, od dawna przyzwyczailiśmy się patrzeć na naszą przeszłość poprzez literacki komentarz i zwracamy się ku literaturze przede wszystkim (a gdy chodzi o czasy dawniejsze, najchętniej ku pieśni ludowej) i przy jej pomocy określamy każdą zmianę naszego historycznego bytu. Literatura jest dla nas tym najczulszym instrumentem, który pierwszy reaguje na powstawanie jakichkolwiek socjologiczno-politycznych zmian w naszym społeczeństwie. Toteż po dziś dzień przeciętny Ukrainiec widzi w literaturze nie sztukę słowa samą w sobie, lecz żąda od niej wykonywania funkcji społecznej — służebnej w stosunku do narodu.

Nasz język to dowód naszej narodowej żywotności: w ciągu tych wieków, które przeminęły od ugody Chmielnickiego z rosyjskim carem w Perejasławiu (1654), chodziło nam zawsze jak gdyby tylko o to w prawowaniu się z Moskwą, żeby zachować język, a nie o samo istnienie narodu. Oczywiście, Rosjanie zawsze parli do osiągnięcia ostatecznego celu: usunąć wszystkie różnice, żeby Ukraina stała się nieodłączną częścią Rosji. Ale Rosjanom wydawało się, że wystarczy przeskoczyć przez tę przeszkodę — pokonać ukraiński język, aby raz na zawsze położyć kres wszelkiemu „separatyzmowi”.

W stosunku do Ukrainy nastawienie polityki rosyjskiej było zawsze takie same, zmieniała się jedynie terminologia. Carski minister, Wałujew, po prostu zadekretował, że ukraińskiego języka nie tylko nie było i nie ma, ale w ogóle „być nie może”; zaś za czasów sowieckich wynaleziono — żeby „nie mogło być” — „zlewanie się narodów”, czyli pełną asymilację, przerobienie wszystkich na Rosjan. Toteż nie ma w tym nic dziwnego, że w ogłoszonych w tym zbiorze dokumentach o współczesnej Ukrainie, która walczy o swoją narodową niezależność, literaturze przypisuje się nie bylejakie znaczenie, a już sprawy językowe wysuwają się zawsze na pierwsze miejsce.

Podkreślając ważność spraw literackich, zwróciliśmy główną uwagę na okres bezpośrednio po śmierci Stalina, kiedy wydawało się, że zaczyna się zmiana na lepsze, kiedy od pisarzy sowieckich, jak pierwszych, dowiadywaliśmy się, że Ukraina posiada jeszcze dość siły, by odrodzić się po spustoszeniach, jakich doznała z rąk krwawego Stalina. Pierwsze zmiany, po których szybko przyszło rozczarowanie, zaczęły się od roku 1956, kiedy Chruszczow na XX Zjeździe Partii skompromitował kult Stalina. Ukraińcy w wolnym świecie, posiadający o wiele mniej kontaktów z ojczyzną, niż emigranci z innych krajów wschodnioeuropejskich, zaczęli później dowiadywać się, że przeżywali oni takie same nadzieje i rozczarowania, co ludzie na Ukrainie. Pewien krytyk, którego artykuł o twórczości Wasyla Symonenki rozpowszedniany jest na Ukrainie nielegalnie, pisał o tym następująco:

 

"Po XX Zjeździe wielu z nas dzielnie naiwnie, prawdziwie dziecinnie optymizm, celujący entuzjazm, było mnóstwo iluzji budowanych na piasku... I tylko z czasem surowa życie sprostowało te dziecinne fantazje..."*

____________________________________________________________________________________

* W książce — Wasyl Symonenko, Brzeg wyczekiwań. Wydawnictwo "Prolog", Nowy Jork, 1965. Na stronie 192.

____________________________________________________________________________________

 

Powiem później, pod jakim wpływem pomyliliśmy się, zwracając naszą uwagę przede wszystkim na literaturę. Przede wszystkim, pod jakim wpływem uniknęliśmy pomyłki; w literaturze dojrzeliśmy pierwsze oznaki narodowego odrodzenia. Przykro było obserwować tych pisarzy, którzy po śmierci Stalina nie tylko nie cieszyli się nadzieją na zmiany na lepsze, ale jak gdyby zagubili się i nie chcieli iść na haczyk już nie wolności lecz problematycznej nadziei. Woleli iść po dawniejszej linii, niż narażać się na możliwość nowych represji. Jak późnej wykazała rzeczywistość, ich obawy nie były wcale bezpodstawne.

Takich ostrożnych pisarzy było dość wielu wśród starszego pokolenia, a jeżeli wymienię tu tylko dwóch, a więc Jurija Smołycza (przy okazji trzeba wyjaśnić, że stoi on na czele Komitetu KGB, mającego za zadanie utrzymywanie kontaktów z Ukraińcami przebywającymi zagranicą) i Pawło Tyczynę, to tylko dlatego, że nie chcę przeładowywać przedmowy nazwiskami, nic nie mówiącymi czytelnikom tej książki.

Tyczyna na przykład przyjął śmierć Stalina jedynie jako zmianę na stanowisku dyktatora i natychmiast z taką samą gorliwością zaczął "opiewać" Chruszczowa. A gdy i tego usunięto, Tyczyna zgubił się zupełnie i wyglądało na to, że w ogóle nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje dokoła. To już był żyjący anachronizm. Oto paradoks: to przecież ten sam Tyczyna, którego "Słonecznym klarnetom" zawdzięczaliśmy — piszę to bez żadnego naciągania — wydźwignięcie się ukraińskiej poezji na światowy poziom.

Na szczęście znaleźli się inni, którzy nie utracili możliwości duchowego odrodzenia. Częściowo zapominając, częściowo upraszczając fakty, jesteśmy skłonni do przypisywania postalinowskiego odrodzenia literatury temu młodemu pokoleniu, które na Ukrainie nazywane jest pokoleniem lat sześćdziesiątych. To nie zupełnie ścisłe. W literaturze ukraińskiej (jak zresztą i w rosyjskiej) odrodzenie zainicjowali pisarze starsi. Nie będę podawać wszystkich nazwisk, ale muszę koniecznie wymienić takie, jak Maksym Rylskyj (1895-1964), Ołeksander Dowżenko (1894-1956) i akademik Ołeksander Biłeckyj (1884-1961). Jak widzimy z dat, wszyscy oni zmarli w okresie niezmiernie dla literatury ukraińskiej krytycznym i ważkim.

Biłeckyj był uczonym dobrej starej szkoły i w pewnym sensie uważano go za patriarchę ukraińskiego literaturoznawstwa. Zresztą był nim organizacyjnie jako dyrektor Instytutu Literackiego imienia Tarasa Szewczenki przy Akademii Nauk Ukraińskiej Republiki, w Kijowie. Na stanowisku tym trwał od połowy lat trzydziestych do końca życia. Za Stalina Biłeckyj nie miał możliwości prowadzenia prawdziwej pracy, ale zdobył się przynajmniej na to, że nie splamił się prześladowaniem własnych kolegów i pomagał im, chociaż w stalinowskich czasach możliwości tego rodzaju były mocno ograniczone. Po śmierci Stalina — znowu z wielkim taktem Biłeckyj — korzystając z wielkiego autorytetu osobistego, uwydatniał żywość literatury ukraińskiej i oświadczył dosłownie, że "żadne dekretu nie są w stanie powstrzymać parcia twórczych sił, ani kazać im rozwijać się w ścisłe określone ramki". Biłeckyj równocześnie zrobił bardzo dużo, aby tych pisarzy, których nazwiska zostały w stalinowskich czasach wykreślone, przywrócić literaturze ukraińskiej.

Maksym Rylskyj przedwcześnie postarzał się fizycznie, zaś twórczo był w okresie "odwilży" całkowicie już wyczerpany. Jego wpływ na złagodzenie literackiego klimatu polegał przede wszystkim na autorytecie dobrego, przychylnego wszystkim człowieka, gotowego zawsze przyjść z pomocą i poradą tam, gdzie groziło niebezpieczeństwo, że ktoś zostanie niesprawiedliwie skrzywdzony. Bardzo chętnie przychodził z dobrą radą i czuwał to zazwyczaj w postaci niewielkich artykułów o kulturowej problematyce. Artykuły te weszły częściowo do dziesięciotomowego wydania jego "Dzieł" (1960-62) i złożył je na dwie osobne książeczki: "O sztuce" (1962) i "Wieczorne rozmyślania" (1962). Niby nic w tych artykułach nie kłóciło się z oficjalną linią, ale zawsze tak się składało, że nikt inny, lecz właśnie Rylskyj wystąpił z publicznym protestem, kiedy pisarz rosyjski, Konstantin Paustowskij, pozwolił sobie na dyskryminacyjne wypady przeciw ukraińskiej mowie. I znowu właśnie Rylskyj przeciwstawił się, co z nienawiścią w duszy pracują nad urzeczywistnieniem moskiewskiego programu „zlanie się narodów”. Niejedna z jego wypowiedzi nabierała szerszego znaczenia, tak że powstawało wrażenie, że to mówi nie Rylskyj, lecz przez jego usta przemawia cały ukraiński naród. Dlatego też nazwano go właśnie tak — sumieniem narodu.

Dowżenko wywarł na piśmiennictwo ukraińskie ostatniego dziesięciolecia wpływ zupełnie innego rodzaju. Jeszcze nie stary ale ciężko schorowany, Dowżenko powrócił na początku lat pięćdziesiątych na Ukrainę z długoletniego moskiewskiego zesłania. Mimo nieuleczalnej choroby, miał mnóstwo twórczych planów i wtargnął ożywczym strumieniem do literackiego życia w Kijowie. Taką postawę Dowżenki determinował jego bujny temperament i jego życiowe losy. W piśmiennictwie ukraińskim minionego półwiecza nie brakuje tragicznych życiorysów, ale biografia Dowżenki jest pod tym względem bodaj najbardziej wyrazista.

W młodości miał szerokie zainteresowania i, być może tylko przypadkowo, nie wiedząc na co się zdecydować, w roku 1926 został reżyserem filmowym. Pochodził z ziemi Czernihowskiej, a więc z tej części Ukrainy, gdzie najlepiej przetrwały tradycje starego Kijowa i późniejszej Hetmańszczyzny. Stąd żywiołowo narodowy charakter sztuki Dowżenki, stąd zachłyśnięcie się poetycką legendą Ukrainy, której wizję od prehistorycznych czasów aż do naszych dni dał w pierwszym wybitnym filmie "Zwenihora" (1928). Dowżenko nawet współczesną Ukrainę przenosił w sferę legendy, co udowodnił w drugim wybitnym filmie "Ziemia" (1930), chociaż tematyka jego była wcale nie legendarna — kolektywizacja.

Tymi dwoma filmami Dowżenko zdobył sobie nazwisko jednego z najlepszych twórców filmowych w skali światowej. Ale na początku lat trzydziestych nie było klimatu przychylnego dla tworzenia prawdziwie ukraińskiej sztuki. Po nakręceniu jeszcze jednego filmu na Ukrainie, "Iwan" (1932), o budowie elektrowni na Dnieprze, Dowżenko na rozkaz Stalina przeniósł się do Moskwy i tam stale pracował. Od tego czasu stworzył kilka filmów, które zdobyły dość duży rozgłos, ale to już nie była dla niego twórczość lecz męczarnia. Właśnie pod koniec kręcenia filmu "Szczors" (1935-39), którego akcja wprawdzie rozgrywała się na Ukrainie, ale nie wolno było tchnąć w niego ukraińskiego ducha, Dowżenko zapadł na nieuleczalną chorobę serca.

W latach wojny Dowżenko doszedł do wniosku, że jego prawdziwym powołaniem jest nie kinematografia, lecz literatura. Gdyż około 1942 roku zaczął pisać opowiadania, ale jego marzeniem było napisanie wielkiej powieści, która by objęła wszystkie sprawy ukraińskie, mimo że w urzeczywistnienie tego zamiaru sam nie bardzo wierzył. W swoim dzienniku Dowżenko napisał pod datą 4 grudnia 1945 roku: "I tak umrę, nie zrealizowawszy w najważniejszym — w książce, jaką pragnąłbym pozostawić memu narodowi, w jednej jedynej książce..."

Dowżenko jest autorem literackiego arcydzieła — autobiograficznej powieści pod tytułem "Desna zaczarowana". Ponadto napisał kilka niedokończonych powieści i wiele opowiadań. A najważniejsze, co po nim zostało, to "Notesy", w których zapisywał fragmenty różnych prac, między innymi także urywki zaplanowanej wielkiej powieści, i "Dziennik". Kilka urywków z tego dziennika zamieścił w niniejszej książce.

Aby zrozumieć, dlaczego właśnie Dowżenko ze wszystkich starszych pisarzy wywarł bodaj największy wpływ, zwłaszcza na młode pokolenie, należy wziąć pod uwagę, że wśród tych, którzy żądali swobody dla twórczości, należał do najodważniejszych. Był jednym z pierwszych w całym Związku Sowieckim, domagających się wolności, i na rok przed wystąpieniem Chruszczowa w 1956 rzucił słynne zdanie: "Jestem głęboko przekonany, że należy rozszerzyć twórcze granice realizmu socjalistycznego..."

Ale nie to było najważniejsze. Powrót Dowżenki na Ukrainę, po dwudziestoletnim zesłaniu moskiewskim, był niejaką równoważny z nadzieją na możliwość odrodzenia ukraińskiej sztuki narodowej. W osobistym życiorysie Dowżenki skoncentrowała się cała tragedia współczesnego Ukrainy: artyści, którzy nie mieli możliwości urzeczywistnienia samego siebie w narodowej sztuce; człowieka, który we własnej ojczyźnie nie czuł się gospodarzem, wreszcie — i to nie na ostatnim miejscu — troska o losy tych siedmiu milionów Ukraińców, którzy zmuszeni są do poniewierki na obczyźnie. I właśnie dlatego codzienne zapiski, w których Dowżenko z największą otwartością skarży się na zarzucanie mu nacjonalizmu, na niemożność prowadzenia twórczej pracy dla Ukrainy, znalazły największy oddźwięk wśród młodych i nie był to przypadek, że druk tego spadku po Dowżence wzięło na siebie, z prawem wyłączności, komsomolskie czasopismo literackie "Dnipro".

W takiej to atmosferze, określanej ówcześnie jako "odwilż", zjawiło się w literaturze nowe pokolenie. Jego zwiastunką stała się wielce utalentowana poetka, Lina Kostenko (ur. 1930), która zaczęła drukować na początku lat pięćdziesiątych, a po niej liczna gromada i prawie jednocześnie przyszli inni, urodzeni w latach 1935-36 — Wasyl Symonenko, Iwan Dracz, Mykoła Winhranowskyj, Witalij Korotycz. Później przyszli jeszcze młodsi — Hryhorij Kyrczenko, Borys Mamajsur, Wasyl Hołoborodko (wymieniam jedynie najzdolniejszych). A ponieważ zauważono ich obecność w literaturze około roku 1960, przylgnęła do nich nazwa pokolenia lat sześćdziesiątych.

Nie tu miejsce na analizowanie ich twórczości z punktu widzenia czysto literackiego i artystycznego, ponieważ zadaniem tej pracy jest położenie nacisku na rolę społeczną, jaką wyżej wymienieni wykonali. Wystarczy, jeżeli powiemy, że pisarze ci dali dowody, iż poezja ukraińska dojrzała już potencjalnie do nowego odrodzenia; wraz z nimi, po raz pierwszy od młodego Tyczyny i Zerowa, powróciło pojęcie poezji jako sztuki, a nie wierszowanego ilustrowania wydarzeń politycznych. A jednocześnie zjawiła się nowa poetyka: niechęć do literackich klisz, wyczucie całej wagi poetyckiego słowa, co z kolei prowadziło do wzbogacenia techniki poetyckiej, do pewnej intelektualizacji, do rozmiłowania w skomplikowanej metaforze. Co w sumie było niezmiernie ważne, to odnowienie zapóźnionej w rozwoju, prowincjonalnej poezji ukraińskiej i tym samym podciągnięcie jej do poziomu poezji europejskiej, chociaż prowadziła tych poetów raczej intuicja, bo przecież nie mogli mieć dostatecznych kontaktów z literackim środowiskiem Zachodu.

Zastrzegłem się uprzednio, że ożywienie w piśmiennictwie po śmierci Stalina nastąpiło nie tylko dzięki młodym pisarzom, z drugiej strony w oddaniu pierwszeństwa młodym nie ma żadnej przesady; młodzi poeci posunęli się znacznie dalej od starszych, nawet od tych, którzy scharakteryzowałem powyżej. Młodzi zarzucali swoim literackim ojcom odpowiedzialność za zbrodnie Stalina i brak decyzji, teraz gdy Stalin został już zdemaskowany, w wykorzystaniu resztek stalinizmu.

Pokolenie lat sześćdziesiątych rychło znalazło się pod ostrzałem krytyków literackiej biurokracji, ale zdobyło się na krok, odcinający ich zdecydowanie od poprzedników. Nie znamy żadnego wypadu, aby któryś z wcześniejszych od nich poetów ukraińskich uprawiał tak zwaną "zacholewną" twórczość (wyciąganą pokryjomu z cholewy), a ci młodzi właśnie to robili. Tradycja, idąca jeszcze od Szewczenki: pisać i potajemnie rozpowszechniać swoje utwory, nie zważając na oficjalne zakazy. Wasyl Symonenko kpił sobie z własnych wierszy, dopuszczanych przez cenzurę do druku, bo uważał, że wypowiadają się naprawdę nie w nich, lecz w utworach, które docierały do czytelników z pominięciem oficjalnej cenzury i państwowych wydawnictw, utworach, w których mógł wypowiadać się z całkowitą szczerością. Ot, choćby taki przykład:

Drżyjcie, mordercy, drżyjcie, sługi cudze,

życia nie zdusić wam edyktem srogim.

Stójcie i patrzcie! Na cmentarzu złudzeń

zabrakło miejsca dla ostatnich mogił.

 

Już naród — jedna rozjątrzona rana,

już ziemia dziką od niej krwią skowycze,

i już każdego kata i tyrana

tego splecionego oczekuje stryczek.

 

Wasyl Symonenko nie był jedynym, a jeżeli najczęściej wymienia się jego nazwisko, to dlatego, że był wyjątkowo szczery i szlachetnie odważny, ale może najbardziej dlatego, że już nie żyje, a nie mogą go przerazić żadne groźby KGB. Nie mając bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością, trudno stwierdzić, w jakim stopniu ta "zacholewna" twórczość młodych poetów była zsynchronizowana z oporem stawianym reżymowi w innych warstwach inteligencji ukraińskiej, ale można założyć z pewnym prawdopodobieństwem, że wirus oporu szedł od literatury i przedostawał się kanałami, których całkowicie kontrolować nie mogła, nawet przy największej pilności KGB, gdyż dotyczy one najszerszych mas ludności ukraińskiej.

Każdy pisarz jest niesłychanie wrażliwy na represje określonego typu; wystarczy uniemożliwić mu dostęp do drukarskiej maszyny, a już jest odizolowany od społeczeństwa, łatwo go napiętnować przy pomocy oskarżeń, nie dając możliwości sprostowań ani obrony. Właśnie takie metody zostały zastosowane wobec pokolenia lat sześćdziesiątych. Pisarze ci już nie tworzą wyraźnie określonego ruchu, jak to było na samym początku. Konflikt pokoleń (ojców i dzieci) niby już nie istnieje i dla obserwatora z zewnątrz wygląda tak, że młodzi poeci zostali sprowadzeni do partyjnej przyzwoitości i lojalności. Cały czas mówię o poezji, gdyż ukraińska proza tego okresu, jeśli pominąć Dowżenkę i Perwomajskiego ze starszych, a z młodszych Walerija Szewczuka, w ogóle głowy nie podniosła.

Uporano się z tymi poetami w różny sposób. Zmarłego Symonenkę bezustannie uznano za poetę-komunistę, przemilczając całkowicie jego nielegalne wiersze. Dwaj inni — Witalij Korotycz od samego początku, zaś Iwan Dracz po ostrej krytyce, jakiej poddano w roku 1963 jego "Ode do uczciwego bojaźliwca", przeszli na status obławianych celów i zostali za to szczodrze obdarowani "łakociami", włącznie z prawem wyjazdów zagranicę. Cała reszta — Kostenko, Winhranowskyj, Kyryczenko, Mamajsur i jeszcze paru innych — po prostu wykreślono z literatury, nie dopuszczając ich do druku.

Gdyśmy się przyglądali temu prawdziwemu pogromowi czołowej grupy naszych pisarzy i zestawiali go z innymi smutnymi faktami zachodzącymi w politycznej rzeczywistości Ukrainy lat ostatnich, a mianowicie, wysiedlaniem Ukraińców poza granice ich ojczyzny i sprowadzaniem na ich miejsce Rosjan (w chwili obecnej liczba Rosjan na terenie Ukraińskiej Republiki dochodzi do siedmiu milionów), wzmożony proces "zlewania się narodów", przejawiający się w rusyfikacji i prześladowaniu ukraińskiego języka, gdyśmy — powtarzamy — przyglądali się temu wszystkiemu, budził się w nas lęk, że Ukraina, być może, zaczyna zbliżać się do tego krytycznego punktu, w którym sowiecki potomkowie carskiego ministra Wałujewa doprowadzą do realizacji jego marzenia: "Nie było, nie ma i być nie może!"

Czas już wyjaśnić, dlaczego byliśmy w błędzie, szukając oznak oporu przeciw reżymowi sowieckiemu na Ukrainie przede wszystkim i niemal wyłącznie w literaturze; oto nie wzięliśmy pod uwagę istotnych zmian strukturalnych, które w ostatnim okresie odbyły się w społeczeństwie ukraińskim, a i w ogóle w całym Związku Sowieckim. Ludzie, którzy obecnie mają po trzydzieści lat, a tym bardziej młodsi, nie wiedzą co to był stalinizm. A przecież właśnie te pokolenia stanowią i z biegiem lat stanowić będą coraz bardziej podstawowy element pracowniczy w gospodarce, administracyjnym i kulturalnym życiu kraju.

Sowieciarze bardzo lubią chwalić się wielką ilością osób z wyższym wykształceniem, a jeśli chodzi o wykształcenie średnie, to przecież biorąc, posiada je każdy fabryczny robotnik. To prawda, że nawet kołchoźnicze dojarki mają ukończone dziesięcioletnie szkoły, ale prawda ta drugim końcem zwraca się przeciw samemu reżymowi. Ci wykształceni ludzie są nie tylko dobrymi fachowcami w swojej dziedzinie, ale ponadto już dojrzeli do samodzielnego myślenia. Ich ojców terrorem przyzwyczajano do tego, że konstytucja "istnieje dla zagranicy", że "najbardziej demokratyczne w świecie" prawodawstwo i piękne słowa o "szczęśliwym życiu" to jedno, a łagiernicza rzeczywistość to co innego.

Ale gdy nowym pokoleniom mówi się w dalszym ciągu o konstytucyjnym prawie Ukrainy do wyjścia ze Związku Sowieckiego, to ludzie pragną przekonać się czy to prawo odpowiada rzeczywistości; kiedy powiadają im o wolności słowa, druku, zebrań — chcą rzeczywistość korzystać z tej wolności.

Włączając się do naszego rachunku wszystko to, co w czasach postalinowskich z gruntu zmieniły się stosunki między narodem i władzą partyjno-państwową. Za Stalina można było jeszcze oddawać się iluzjom, że komunizm bodaj uda się zbudować, jeżeli przeminie nieludzka dyktatura, a jeżeli zniknie, wszystko może pójść ku lepszemu. Ale po Stalinie był Chruszczow, a po nim dzisiejsi wielkorządcy i, choć to i owo uległo zmianie, to jednocześnie stało się oczywiste, że obecny stan bliższy jest stalinizmowi, niż za Chruszczowa. W taki sposób stało się to, co taką wyrazistością sformułował zacytowany Symonenko: "Na cmentarzu złudzeń zabrakło miejsca dla ostatnich mogił!"

Zawaliły się dekoracje z pięknie wymalowanymi hasłami, po jednej stronie znajduje się panująca biurokratyczno-partyjna oligarchia, a po drugiej — wyzyskane przez nią narody Związku Sowieckiego. Oto dlatego pierwsze objawy oporu przeciw reżymowi zaznaczyły się po wyjściu na jaw, że proklamowana przez partię destalinizacja była fałszerstwem. Zjawisko to jest wspólne na razie i dla Ukrainy i dla Rosji.

Dlaczego jednak ten antyreżymowy opór przejawia się dziś najsilniej na Ukrainie, dlaczego Ukraińcy — jak pisze zesłany do mordwińskiego łagru Mychajło Masiutko — wśród narodów Związku Sowieckiego reprezentują zaledwie piętnaście procent, a w obozach dla więźniów politycznych jest ich od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu procent? Tu wyjaśnienie leży w ukraińskiej specyfice, której rdzeniem jest zagadnienie narodowe. I tu wypada znów powrócić do Stalina.

Jak wiadomo, Stalin ubolewał, że nie był w stanie wystrzelać wszystkich Ukraińców, ani wywieźć ich na Sybir. Ale ta "przyjemność" miała być zarezerwowana dla niego osobiście, że ówcześnie życie stało się niemożliwe dla wszystkich obywateli Związku Sowieckiego, to narodowe konflikty między Ukraińcami i Rosjanami nie były odczuwane zbyt ostro. Zresztą, ten sam Stalin był autorem żelaznego dogmatu, według którego wszystkie narodowości są równe; każdy przyjmował ten dogmat w sposób apatyczny, nie bardzo zastanawiając się, w jakim stopniu realizuje się on w życiu.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo po śmierci Stalina. Wystarczyło minimalnej liberalizacji życia, wystarczyło, że jednostka otrzymała minimalną możliwość wyjawienia swojej postawy, a z Rosjanina natychmiast wykluł się mocarstwowiec, stojący na gruncie niepodzielności imperium. Jeżeli na przykład znany w świecie, wielce kulturalny pisarz, Walentin Katajew, ogranicza się do tego, że "kulturalnie" nazywa Ukraińców "chochłami", jak to uczynił w swojej powieści "Trawa zapomnienia" ("Nowy Mir", nr 3 1967), to już przewodniczący zakładowego komitetu w kijowskiej fabryce, Głazyrin, potrafił rzucić w twarz poecie, który recytował wiersz po ukraińsku: "Proszę nam przetłumaczyć na ludzki język, my banderowskiej mowy nie rozumiemy!"

Narzędziem rosyjskiego, wielkomocarstwowego szowinizmu stała się oficjalna polityka partii komunistycznej, skonkretyzowana w dwóch dokumentach o decydującym znaczeniu. W "Programie KPZS", przyjętym na XXII Zjeździe w październiku 1961 roku, gdy między innymi czytamy: "Wraz ze zwycięstwem komunizmu w Związku Sowieckim nastąpi jeszcze większe zbliżenie narodów, wzrośnie ich gospodarcza i ideowa wspólnota, rozwiną się wspólne komunistyczne cechy ich duchowego oblicza".

Wcześniej jeszcze, bo w prawie wydanym przez Najwyższą Radę ZSRR dnia 24 grudnia 1958 roku "O wzmocnieniu związku szkolnictwa z życiem", postanowiono, że w narodowych republikach rodzice mają prawo żądać przestawienia się szkół na nauczanie w języku rosyjskim, z tym, że nauczanie języków narodowych nie jest obowiązkowe. "Wołe rodziców" zorganizowało się w taki sposób, że po kilku latach w miastach ukraińskich prawie wszystkie szkoły przeszły na język rosyjski; język ten uznany został za "drugi język ojczysty" wszystkich nierosyjskich narodowości. Dało to możliwość rosyjskim wielko-mocarstwowcom zakrzątnąć się przy likwidacji kultur narodowych. Nie będziemy tu mówić, do jakich oburzających objawów dyskryminacji narodowościowej doszło w ciągu ostatniego dziesięciolecia, gdyż właśnie temu tematowi poświęcone są wszystkie drukowane w tej książce dokumenty.

I pod tym względem Rosjanie przeciągnęli strunę. Gdy ten świadomy, trzydziestoletni Ukrainiec, o którym była mowa uprzednio, spróbował w sposób jak najbardziej legalny szukać poparcia dla obrony swej narodowej godności w Partii, usłyszał odpowiedź, że jest "burżuazyjnym nacjonalistą". Dla partii komunistycznej Związek Sowiecki jest po prostu parawanem, za którym znajdują się w całej swej nagości "jedyna i niepodzielna" Rosja. Tu jest właśnie rdzeń ostrego konfliktu między reżymem i narodem ukraińskim. Przestraszone KGB rozpoczęło polowanie na wszystkich, którzy choćby tylko legalnie upominają się o narodowe prawa. KGB obawia się, żeby na Ukrainie nie powstała tajna organizacja nacjonalistyczna.

Z oddalenia nie ma sensu wnosić o sile ukraińskiego ruchu i liczbie działających w nim aktywnych ludzi. Lepiej oddać głos człowiekowi, który siedzi w Kijowie, dokładnie zna sytuację, zaś swoje uwagi przekazał nie nam, lecz pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ukrainy, Szelestowi. Nie podobna podejrzewać, że człowiek ten poprzekręcał fakty; chodzi o Iwana Dziubę, który pod adresem CK KPU napisał broszurę pod tytułem "Internacjonalizm czy rusyfikacja?" Tropienie przez KGB podziemnej organizacji nacjonalistycznej Dziuby uważa jednocześnie za wyolbrzymianie tego co się dzieje i za pomniejszanie. Wyolbrzymianie — ponieważ organizacja taka nie istnieje; pomniejszanie — ponieważ nie chodzi o jakąś organizację czy grupę osób, ale o coś znacznie większego i bardziej pogłębionego: o różnorodne, żywiołowe, wyniszczające spontanicznie procesy samoobrony narodu w obliczu oczywistego niebezpieczeństwa zguby i wyeliminowania tego narodu z ogólnoludzkiej rodziny*.

____________________________________________________________________________________

* Patrz "Suczasnist", nr 4, 1968, str. 69.

____________________________________________________________________________________

 

Skoro idzie o samoobronę narodową, to jasna rzecz, w ruchu biorą udział nie jednostki, lecz tysiące. Oto dlatego dziś jest już błędem obserwowanie wyłącznie piśmiennictwa, gdy chodzi o wyłowienie oznak oporu przeciw reżymowi. Literaturę można zapędzić do koszar Związku pisarzy i otoczyć ją inwigilacją komisarzy. Można zaludnić pisarzami obozy koncentracyjne mordwińskiego kraju, gdzie — jak opowiada więzień Masiutko — gdyby tam trafił cudzoziemiec, "wpadłby w nadzwyczajne zdumienie: na tysiąc kilometrów od Ukrainy usłyszałby na każdym kroku język ukraiński we wszystkich dialektach współczesnej Ukrainy**". Ale całego ruchu zdusić nie podobna — nie wystarczy seksotów (konfidentów).

____________________________________________________________________________________

** "Ukrajinśke słowo", Paryż, 10 kwietnia 1968.

____________________________________________________________________________________

Paradoksalne zjawisko: w warunkach, gdy pod znakiem zapytania stanęło samo istnienie narodu i jego język, ci, dla których mowa ojczysta jest chlebem powszednim i źródłem utrzymania, a więc pisarze, utracili kierownicze stanowisko w toczącej się walce. Ale samo nie znaczy to, aby godzili się z polityką dyskryminacji. Ale należenie do Związku Literatów i korzystanie z przywilejów, główne materialnych, zmusza ich do wyrażania swego niezadowolenia w tak ugrzecznionej i lojalnej formie, że to w najmniejszym stopniu nie wpływa na zmianę sytuacji. Chyba że w szczególnie drastycznych przypadkach, jak to zdarzyło się na piątym zjeździe pisarzy Ukrainy w listopadzie 1966 roku, pod wrażeniem masowych aresztów i zsyłek, gdy ten i ów pozwolił sobie na protest z oficjalnej trybuny przeciw rusyfikacyjnej polityce partii. Ale też tylko na tym się skończyło. I jeżeli niektórzy pisarze biorą aktywny udział w ukraińskim ruchu oporu, to albo ci, co na liście Związku literatów znaleźli się jako "rebelianci", albo w ogóle nie dopuszczeni do Związku.

Organizowanie narodowej samoobrony przeszło do rąk młodej inteligencji, do tych, co całkiem niedawno zdobyli wykształcenie i jeszcze nie zdążyli zająć stanowisk, a wraz z nimi zdobyć tytuły i honory, a zdają sobie sprawę, że w niedalekiej przyszłości staną się głównym elementem w gospodarczym i kulturalnym życiu kraju. Nie ma przy tym żadnego znaczenia czy w związku ze swoim zawodem ludzie ci mają bezpośredni stosunek do zagadnień kultury, czy nie.

Wiacesław Czornowił dał taką interesującą próbę naszkicowania reprezentacyjnego portretu młodego inteligenta:

"Gdyby się chciało napisać typowy życiorys skazanych w 1966 roku za 'antysowiecką nacjonalistyczną propagandę i agitację', to wyglądałaby ona mniej więcej tak: w chwili aresztowania skazaniec miał 28-30 lat, wyszedł z rodziny chłopskiej albo robotniczej, skończył szkołę średnią, wstąpił na dalsze studia do WUZ-u (ten i ów już po odbyciu służby wojskowej), był aktywnym członkiem kółek naukowych, jako jeden z lepszych studentów otrzymał dobrą posadę, napisał dysertację (nieraz ją obronił), drukował to i owo w prasie (albo wydał książkę). Nawet jeśli z zawodu był technikiem, interesował się literaturą i sztuką, ubolewał nad stanem ojczystego języka i kultury. Jeszcze nie żonaty, albo też ożenił się na krótko przed aresztowaniem; niektórzy mają małe dzieci*".

____________________________________________________________________________________

* Wiacesław Czornowił, Nieszczęście od rozumu. Paryż 1967, str. 16.

____________________________________________________________________________________

 

O masowości ruchu świadczy fakt, że wśród aresztowanych i skazanych byli przedstawiciele wszystkich warstw społecznych. W materiałach, zamieszczonych w tej książce, czytelnik znajdzie nazwiska inteligentów o różnych zawodach, a wśród wybitnego krytyka literackiego (ale nie jest on członkiem Związku Literatów) z Kijowa, Iwana Switłycznego, historyka z Iwana-Frankiwska (dawny Stanisławów), Walentyna Moroza, inżyniera z Kijowa, Euhenię Kuzniecową, malarza Panasa Załywaczę z Charkowszczyzny, pedagogów, jak Mychajło Horyń (Lwów) i Mychajło Masiutko (Krym).

Ale również byli tam robotnicy i studenci z Chodorowa, Lwowa, Ivano-Frankiwska, także skazani w różnych procesach. I nie tylko z Haliczyzny. Czornowił opowiada o aresztowaniach wśród robotników kijowskich, zaś czasopismo "Suczasnist" ogłosiło niedawno list górników z Donbasu do redakcji "Prawdy". W liście tym podpisani zapytują z ironią, czy wolno im mówić po ukraińsku, a jeżeli nie wolno, to czy nie byłyby lepiej, żeby partia otwarcie zabroniła używania języka ukraińskiego, zamiast stosowania ukrytych prześladowań.

Pod względem psychologicznym ludzie ci reprezentują typ wręcz przeciwny tym, którzy stawiali strachem, w ogóle nie bronili się; z reguły z całą gorliwością kajali się i przyznawali do zbrodni niepopełnionych. Ukraiński pisarz Ostap Wysznia, zesłany nad Pieczorę gdzieś koło 1933 roku, "przyznał się", że przygotowywał zamachy na Postyszewa, chociaż na pewno nigdy w życiu nie widział żadnej broni, prócz myśliwskiej fuzji. Nie na próżno powtarzano sobie wówczas żart (być może, autorstwa samego Wysznia), że pisarz byłby się przyznał nawet do zamiaru zgwałcenia Klary Zetkin, która miała wtedy około 75 lat.

Ukraińcy, którzy stają przed sądem w latach sześćdziesiątych, nie żałują za rzekome zbrodnie i raczej oskarżają, niż bronią się. A gdy im zarzuca się antysowiecką działalność, oświadczają, że żądają jedynie wykonywania istniejących praw, i z kolei oskarżają swoich sędziów o antysowieckość, ponieważ ci nie chcą szanować sowieckich praw.

Ta okoliczność, że wszyscy sądzeni powołują się w swej obronie na sowieckie prawa (a znają je doskonale) i deklarują się jako lojalni sowieccy obywatele, skłania wiele osób na Zachodzie do przypuszczania, że wszyscy oni są przekonanymi komunistami. Taką opinię może dyktować brak orientacji, bo w Związku Sowieckim nie ma już chyba ideowych komunistów. Powstała — że użyjemy określenia Miłowana Dżilasa — nowa klasa, która skupiała w swoich rękach całą władzę i korzysta ze wszystkich bogactw kraju.

Ta nowa klasa pokrywa się mniej więcej z partią, ale nie jest to na tyle ścisłe, aby można było powiedzieć, że podział na zwolenników reżymu i jego wrogów idzie po linii oddzielającej partyjnych od bezpartyjnych. Wystarczy stwierdzić, że odsetek partyjnych wśród Ukraińców skazanych w ostatnich latach, jest o wiele niższy niż wśród całej ludności Ukrainy: na siedmiu skazanych w sprawie tak zwanego "Ukraińskiego Związku Robotniczo-Chłopskiego" (1961 rok) aż czterech należało do partii. Słowa Symonenki — "Na cmentarzu złudzeń już nie ma miejsca dla ostatnich mogił" — z dokładnością określają faktyczny stan rzeczy w Związku Sowieckim: złudzenia dawno zostały pogrzebane, piękne frazesy na fasadzie wielkiego gmachu dawno spłowiały, rzeczywistość została obnażona do reszty i każdy jasno dostrzega, że ze Związku Sowieckiego wykluwa się obecnie "Jedyna i niepodzielna Rosja", zachowująca wszystkie tradycje gnębienia narodów nierosyjskich.

Lenin chętnie używał dla określenia dawnej Rosji terminu — "więzienie narodów". W Sowietach pomija się milczeniem to określenie. Pierwszorzędnym uzupełnieniem do słów Lenina stał się list Opanasa Załywaczy, uwięzionego w jednym z mordwińskich obozów koncentracyjnych:

"Przypominają słowa jednego z pisarzy, który twierdził, że w więzieniu człowiek jest swobodniejszy, niż na wolności, jeżeli na tej 'wolności' życie jest reglamentowane. Powiedzmy, że ogólnie biorąc, nie ma wielkiej różnicy, czy tu, czy na wolności, tyle tylko, że tu zona jest nieduża, a na 'wolności' wielka".

Komentarza ta opinia nie wymaga, trzeba jedynie wyjaśnić, że "zona" nazywa teren obozu koncentracyjnego, otoczony drutem kolczastym.

 

O tym, jak ci ludzie pokonali w sobie strach przed despotyczną władzą, można by napisać cały tom. A nie jest to zjawisko pojedyncze, lecz masowe. Swiatosław Karawanskyj w swoich oskarżających listach z obozu podaje znamienne fakty o zupełnie nieznanych ludziach, którzy w różny sposób wyrażają swoją pogardę do reżymu: jeden z nich odczytał swoje wiersze pod adresem prezydium XXII Zjazdu Partii, inny wytatuował sobie na czole słowa: "Niewolnik Partii Komunistycznej!"

A jakim człowiekiem jest sam Karawanskyj! Po odsiedzeniu pięciu lat i pięciu miesięcy łagru za "burżuazyjny nacjonalizm", powrócił z taką przeszłością do Odessy i nie zawahał się przed wysłaniem do Najwyższego Sądu Ukraińskiej Republiki skargi na ministra oświaty Dadenkową o to, że ten prowadzi politykę rusyfikacyjną w średnim i wyższym szkolnictwie. W konsekwencji Karawanskyj znalazł się ponownie na zesłaniu. Ale nawet i to nie powstrzymuje go od akcji. Z obozu w głębi mordwińskich lasów, wysyła skargę na ręce generalnego prokuratora Związku Sowieckiego, Rudenki, na nadużycia władzy i bezprawia, dokonywane przez KGB. Aby opisać te sprawy uzupełnić, warto opowiedzieć o zachowaniu się jego żony, Niny Strokatyj. W czasach stalinowskich typowe było wypieranie się skazanego męża. Strokatyj nie tylko tego nie uczyniła, ale zwróciła się z listem do Breżniewa, przesyłając kopię do redakcji organu francuskiej partii komunistycznej, "L'Humanité". Oto krótki tekst:

"Przez osiemnaście lat administracja obozowa nie była w stanie wpłynąć na zachowanie się więźnia Karawanskiego, przy czym rodzina Karawanskiego nie pozwala się utrzymać z nim kontaktu, przewidzianego prawem. Przeto ja, jego żona, proszę o rozstrzygnięcie mego męża, aby położyć kres jego wieloletniej męczarni i nieustannym konfliktom z administracją. Oświadczenie to napisałam w normalnym stanie i z pełną świadomością jego znaczenia. 27 grudnia 1966 roku".

Wybrałem przykład może najbardziej, ale wcale nie wyjątkowy, lecz przeciwnie — bardzo typowy. Kto wie, czy nie równiej jaskrawy jest przykład pokonania lęku przed despotyczną władzą przez kobietę o bardzo słabym zdrowiu, inżyniera Euhenię Kuzniecową, która z mordwińskiego łagru o zaostrzonych regulaminach wysyła listy, zawiadamiając, że pracuje nad zebraniem statystycznych materiałów, obrażających rozmiary narodowej dyskryminacji w Związku Sowieckim. Historyk, Walentyn Moroz, także zamknięty w mordwińskim obozie, napisał i przemycił historiograficznie esej o działaniu mechanizmu despotyzmu moskiewskiego, pod tytułem "Reportaż z izolacyjnego łagru imienia Berii".

Wystarczy garść tych przykładów — wszyscy ci ludzie razem i każdy z osobna świadczą o przezwyciężeniu strachu, którym Stalin paraliżował wolę ich ojców. Tak właśnie w imieniu całego swego pokolenia stawia sprawę Łew Łukianenko:

"To był strach, bezustannie rozdmuchiwany groźbą śmierci. Tą groźbą zastraszono naszych ojców. Ale po wojnie urodziło się i wyrosło nowe pokolenie, które już nie zna okropności terroru i nie jest obezwładnione przerażeniem".

Interesująco wypada porównanie obecnej sytuacji z latami dwudziestymi. Wówczas Mykoła Chwyłowyj szalał w gniewie na widok "ukraińskiego kulturnika", który nie wyobraża sobie działalności bez udziału "rosyjskiego dyrygenta". Sam Chwyłowy należał do komunistycznej elity, a przeciwstawiał mu się w roli obrońcy "rosyjskiego dyrygenta" przedstawiciel tejże elity, Andrij Chwyla. Obydwaj zginęli prawie w tym samym czasie: Chwyłowyj popełnił samobójstwo w roku 1933, zaś Chwyla jakoś w rok później kazał rozstrzelać Stalin. Cały paradoks polega na tym, że jeden i drugi zginęli jako "burżuazyjni nacjonaliści".

Formalnie w roli obrońcy "rosyjskiego dyrygenta" występuje obecnie także przedstawiciel elity, przez Związek Pisarzy, Ołeś Honczar. Tylko formalnie, bo faktycznie stoi za nim KGB, a on sam, być może, całym sercem jest po stronie tych, co siedzą w mordwińskich obozach. Tak było zapewne i w przypadku Chwyli. Tylko że tym razem cień KGB za plecami Honczara zarysowuje się o wiele wyraźniej. Natomiast przeciwstawiają się Honczarowi nie odosobnieni przedstawiciele elity, lecz szeregowi inteligenci z pokolenia Karawanskiego. Oto zasadnicza różnica w zestawieniu z latami dwudziestymi: słowo szeregowi świadczy o masowości i o wiele większej sile tego ruchu.

Niechże nikt nie pomyśli, że autor przypisuje temu ruchowi tak wielką potęgę, iż przypuszcza że lada dzień na Ukrainie wybuchnie rewolucja i spełni się odwieczne marzenie o jej autentycznej suwerenności narodowej i państwowej niepodległości. Od stuleci jesteśmy przyzwyczajeni do wielkich rozczarowań, więc należy traktować bardzo ostrożnie zbyt optymistyczne wnioski. A ponadto historia może nas wmanewrować w tak beznadziejną koniunkturę — jak to już stało się w roku 1917 — w jakiej nawet najpotężniejszy ruch może się okazać bezsilny.

 

Aby dojść do jakichś konkretnych wniosków, muszę powrócić do punktu wyjścia — wybuchu, to jest do literatury. Literackiego pochodzenia jest ów legendarny ptak, na którego powołują się z taką lubością. Ów ptak zwany feniksem przeszedł do nas wraz z przekładami ksiąg religijnych, w zaraniu chrześcijaństwa na naszej ziemi, w XI-XII wiekach. Feniks spala się w ogniu, ale nie umiera — znowu odradza się z popiołów. Cerkiewni kaznodzieje późniejszych czasów lubili powoływać się na dzieje feniksa, a my go przypominamy aż po dziś dzień. To nie przypadek, bo właśnie tak widzimy Ukrainę, która zachowała swoją zadziwiającą zdolność odradzania się z popiołów i ruin. To jest ten ukraiński cud. I z tych uwag o ukraińskim ruchu w chwili obecnej, jeśli ograniczyć się wyłącznie do niewątpliwych wniosków, wynika, że owej zdolności odradzania się Ukraina nie utraciła.

Można zaryzykować jeszcze jeden wniosek. Gdyby — podkreślam: gdyby — przeszedł nowy 1917 rok, wyszłybyśmy mu naprzeciw o wiele lepiej uzbrojeni. Po pierwsze, jak powiada jeden z bohaterów tej książki, Łew Łukianenko, "pozycji rosyjskiego szowinizmu na Ukrainie są obecnie nieporównanie słabsze, niż przed rewolucją". Po drugie, despotyczna władza Komunistycznej Partii wyczerpuje się i ginie na pniu, świadectwem czego jest rosnący opór wszystkich narodów, włącznie z rosyjskim.

Że zacytujemy słowa tegoż Łukianenki, "Jeszcze im (mowa o KGB) starczy siły do duszenia uwięzionych, ale nie podobna uwięzić współczesnego ducha, który nieustannie rodzi tysiące takich jak my". I wreszcie nie ma wśród nas typu tego etnograficznego marzycielstwa co wtedy, mamy niezmiernie więcej państwowego doświadczenia, i — co najważniejsze — politycznej dojrzałości.

Co do ostatniego punktu, to nigdy jeszcze Ukraina nie miała ludzi z tak jasnym i mocno ugruntowanym programem politycznym, i — dodajmy — w tak wielkiej ilości. Odsuwając na stronę sprawy czysto polityczne, możemy stwierdzić, że nowy typ Ukraińca pociąga przede wszystkim tym, że wyzwolił się z zakłamania systemu, który go wychował. Nie deklarują fałszywej "miłości do narodów całego świata", ale pozbawiony jest skłonności do skrajnej nienawiści, w jaką często wyraża się ruchy nacjonalistyczne. Nie zamyka się w sferze wąsko narodowych interesów; przedstawione w zebranych tu dokumentach wypowiedzi solidarnych z tymi wszystkimi, którzy znajdują się w identycznej sytuacji (Bałtowie, Białorusini, narody republik Azji Środkowej, Żydzi i inni), są niewątpliwie cenne. A z kolei postawa taka umacnia trzeźwą polityczną ocenę tendencji i kierunku powszechnego rozwoju świata — ku pokonaniu resztek kolonializmu i walce o pełne wyzwolenie człowieka. Że ocena ta jest prawidłowa, świadczy najlepiej ustosunkowanie się do ostatnich wydarzeń w Polsce i w Czechosłowacji.

Mimo własnych zastrzeżeń, nie powstrzymałem się od przypuszczeń i stawiania prognozy, a teraz pragnę na zakończenie spróbować odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie. Jak zachowa się obecny reżim w Związku Sowieckim wobec narastającego oporu wszystkich narodów, wśród których na pierwszym miejscu stoi dzisiaj Ukraina? Czy zdobędzie się, podobnie jak dziś Czesi i Słowacy, by pójść na poważniejszą demokratyzację całego życia społecznego? Przypuszczenie to jest najbardziej prawdopodobne. Może je podzielać ktoś, kto nie zna istoty rosyjskiego despotyzmu i jego wielowiekowych tradycji ucisku, a zwłaszcza ucisku narodowego. Rosja — to nie Polska i nie Czechosłowacja. Mechanizm rosyjskiego despotyzmu działa zawsze tak, że jej przedstawiciele, im bardziej krytyczna staje się sytuacja, w coraz większym stopniu zatracają poczucie rzeczywistości.

Kiedy carski tron znajdował się dosłownie na wulkanie rewolucji; w jednym z najbardziej krytycznych dni swego panowania, Mikołaj Drugi zapisał w swoim dzienniku: "Zabiłem wronę".

W pierwszych latach po rewolucji bolszewicy bardzo lubili przytaczać ten zapisek na dowód absolutnego niezrozumienia sytuacji, w jakiej znalazła się Rosja ówczesna. Ale i oni sami sądząc, że terror gwarantuje im na wieki wieków panowanie, idą nieświadomie za przykładem cara Mikołaja. I gdy nastało powtórzenie roku 1917, w dzienniku ostatniego z dynastii Breżniewych, w owej chwili panującego (jeśli założyć, że zajmował się takim burżuazyjnym przeżytkiem jak dziennik), kto wie czy nie zostanie zapisane jakieś myślowe trofeum w rodzaju owej wrony Mikołaja Drugiego.

 

 

Iwan KOSZELIWEC